Czarna brama do parku w wielu miejscach zardzewiała. Ścieżki usypane ze sporych, kolorowych kamieni, wiły się i zakręcały w dziwne strony. Czasem przywodziły na myśl układ Rue d’Auseil, przez wzniesienia i nierówności pod stopami. Można też było, co prawda bardzo rzadko, odnieść wrażenie, że wystarczy chwila nieuwagi, a droga zaprowadzi nas wprost do Carcosy. Jednak to na pewno tylko zbyt bujna wyobraźnia niektórych ulicznych artystów i osób o wątłych umysłach. A to, że niektórzy z nich zniknęli, to przecież nic dziwnego. Ci malarze czy poeci często zmieniają otoczenie. Taka już ich natura.
Drzewa leniwie trzymały gałęzie nad ławkami zniszczonymi przez czas. Miasto nie wzięło się za ich odnowienie, a szkoda. Farba z nich odchodziła jak skóra z pleców po poparzeniu słonecznym. Co najważniejsze, ciągle królowała w nim zieleń. Mimo schyłku lata rośliny świeciły niczym diamenty. Trawa była zadbana, a ptaki śpiewały tylko dla mnie.
Mały pies otarł się o moją nogę. Był śliczny: czarno-biały, długa sierść, stojące uszy. Sięgał mi do kolan.
- Mogę pogłaskać? - zapytałem zanim wyciągnąłem rękę.
- Pewnie, nie ugryzie, śmiało - odpowiedział wesoło wysoki mężczyzna, którego ciemne włosy gdzieniegdzie przyprószyła siwizna.
Poczochrałem więc psiaka po głowie i za uchem, a on uśmiechnął się do mnie z wystawionym językiem. Niestety nie miałem dużo czasu, bo śpieszyłem się na ważne spotkanie.
Biurowiec powitał mnie chłodno w ten ciepły dzień. Zbudowano go w większości ze szkła, przez co było widać pracujących w nim ludzi. Chciałem zrobić dobre wrażenie, więc założyłem czystą marynarkę i wyprasowaną koszulę. Tylko ten granatowy krawat upijał mnie w szyję. Nie znoszę zapinać ich tak wysoko. To tak, jakby dobrowolnie zaciskać sobie wisielczą pętle.
Nagle coś wyczułem. Ciężko opisać to wrażenie, które powtarza się co jakiś czas. Nie dostaję wtedy gęsiej skórki, nie wyczuwam niewidzialnych wibracji, nie słyszę szeptów zmarłych; po prostu wiem, że coś jest na rzeczy. Nagle spływa na mnie niepodważalna pewność, że to już.
Powoli odwróciłem głowę. Siedział na jednej z odrapanych ławek. Przeglądał gazetę i udawał, że mnie nie widzi. A przecież wiedział, że ja wiem. Po prostu czekał, aż podejdę, co zrobiłem bardzo szybko.
Odłożył gazetę i podniósł się z ławki. Marynarka ledwo się na nim dopina, a szyja wylewa z kołnierzyka. Poplamiony krawat zwisa bezwładnie, pomięta koszula wystaje ze spodni. Ale ta twarz… to właśnie ją mamy podobną. W końcu urodziliśmy się w tym samym czasie. Prawda? Bo czasem mam wątpliwości. Czasem czuję niepokój, gdy patrzę w lustro. Czasem widzę tam jego, zamiast siebie. Czy on widzi mnie?
- Co tu robisz? - spytałem zdenerwowany.
- Przyszedłem wspierać cię w tym ważnym dniu - odpowiada mi gardłowy, głęboki głos.
- Skąd wiedziałeś, że tu przyjdę?
Wzrusza tylko ramionami. Typowe! Zawsze przychodzi, siedzi mi na ramieniu i szepcze do ucha. Staram się nie słuchać tych pierdół, bo często gada od rzeczy. A ja nie mogę mówić od rzeczy, zwłaszcza tego dnia. Przyszedłem starać się pracę. Wszyscy wiedzą, że w obecnych czasach jest o nią ciężko. Już dawno przestałem szukać takiej, która byłaby związana z moim wykształceniem czy zainteresowaniami. Potrzebowałem dobrze płatnej, stabilnej pracy. Nawet za cenę samopoczucia. Takie już jest to skurwiałe życie. Ale co mam zrobić? Zabić się? Nie, za bardzo się boję.
- Proszę, zostań tutaj. Muszę to załatwić sam. To bardzo ważne.
Mam nadzieję, że tym razem posłucha.
Wszedłem do szklanego wieżowca, odprowadzany jego wzrokiem. Pot spływa mu z czoła i wędruje po policzkach, by dotknąć białego niegdyś kołnierzyka, który teraz swym kolorem przypomina blady sok z cytryny.
Pani na recepcji była bardzo miła. Przywitała mnie ciepło i weszła ze mną do windy. Już się ich tak nie boję. Kiedyś nie dałbym rady wejść do małej, zamkniętej klatki samemu. I jeszcze ten nienaturalny opór jaki stawia unosząc się w górę, potem czekanie, aż drzwi się uchylą i będzie można złapać głęboki oddech.
Gdy widzę windy zawsze przypomina mi się wycieczka szkolna do Pragi. Boże, to było tak dawno temu. Hotel nie był najwyższych lotów, ale spełniał podstawowe standardy. Miał piętnaście pięter i bardzo małe windy. Trzy dorosłe osoby ledwo się mieściły.
Jechałem nią wtedy ze znajomymi. Jak zawsze stałem blisko drzwi, nosem prawie dotykałem metalu. Gdy się otworzyły od razu wysiadłem i zaczerpnąłem potężną dawkę powietrza. Stalowe wrota się zasunęły, a ja dopiero po chwili zrozumiałem, że wysiadłem na złym piętrze. Nikt mnie nie zatrzymał.
Szukałem schodów, bo sam do niej przecież nie mógłbym wsiąść. Tam, gdzie stałem, nie widziałem wejścia na klatkę schodową. Postawiłem więc dwa kroki w przeciwnym kierunku. Wtedy lampa wisząca na końcu korytarza zaczęła mrugać i wydawać dźwięki. Nieprzyjemne i szorstkie bzyczenie. Poczułem się bardzo nieswojo. W normalnej sytuacji by mnie to nie ruszyło. Pomyślałbym, że to zwykłe spięcie, awaria. Wtedy jednak to poczułem. Coś dziwnego. Coś innego. Silne przeczucie, westchnięcie z innego wymiaru. Aż dostałem boleści w klatce piersiowej. Bałem się czegoś, czego nie widziałem. Bałem się tego bardziej niż wind. Dlatego cofnąłem się od razu i nerwowo uderzałem w guzik. To było Złe piętro.
- Dawaj, kurwa, dawaj szybciej - powtarzałem na głos masakrując przycisk.
Gdy drzwi się otworzyły wsiadłem bez wahania. To tak jakbym odwiedzał starego przyjaciela. Otulił mnie swoim metalicznym ciałem i z krzykiem stalowego drutu zjechaliśmy w dół.
Czy ktoś uwierzył w to, co poczułem? Oczywiście, że nie. Mieli przynajmniej w sobie na tyle przyzwoitości by mnie nie wyśmiać. Nigdy nie wysiadłem już pierwszy z windy. I nigdy nie wróciłem na piętro numer dwa. Mimo że w nocy słyszałem jak wzdycha.
***
Pani sekretarka była niezwykle uprzejma. Z drugiej strony, przecież jej praca polegała na kontaktach z ludźmi. Musiała więc być w tym dobra, skoro nawet ja, zwykle stroniący od towarzystwa, nie czułem się przy niej skrępowany. Chociaż wydawało mi się, że co jakiś czas zerka na moją koszulę. Ale przecież jej niczym nie ubrudziłem.
Wysiedliśmy na piątym piętrze. Poprowadziła mnie kawałek korytarzem i wyprostowaną ręką, zakończoną gładką dłonią z paznokciami pomalowanymi różowym lakierem, wskazała drogę do gabinetu. Podziękowałem jej uprzejmie i poszedłem dalej sam.
Co mogło pójść nie tak? Wszystko. Lepiej jednak żeby poszło, bo mam mieszkanie do opłacenia. Znaczy wtedy miałem. Nie uszedłem nawet trzech kroków, gdy się pojawił.
- Prosiłem, żebyś został na dole. Przez ciebie tylko bardziej się będę stresował.
Patrzył na mnie tymi oślimi oczami. Nie odpowiedział na to, po twarzy nie przebiegła mu żadna myśl. Dopiero po chwili się zreflektował i położył spuchniętą dłoń na moim ramieniu.
- Nie przejmuj się, wszystko się uda.
Już wiedziałem, że to zła przepowiednia. To co mówi zawsze spełnia się na odwrót. Westchnąłem więc ciężko i popchnąłem szklane drzwi. Czułem jak powoli ześlizguję się w ciemność.
Rekrutujący czekał z kopią mojego CV. Rozmowa przebiegała kulturalnie, ale czułem, że nie dostanę tej pracy. Patrzyłem na mężczyznę, gdy ten opowiadał mi o firmie. Gówno mnie to wszystko obchodziło i chciałem stamtąd uciec. Poza tym i tak nie słyszałem go za dobrze, bo za drzwiami stał on. Opierał głowę o szkło. Machał do mnie jedną ręką, a drugą pokazał, że trzyma kciuki. I miał moją twarz, która zostawiała ślady potu na szklanych drzwiach.
Pracy nie dostałem, ale usłyszałem za to kilka darmowych rad. To miłe, taka wiedza zawsze się przyda. Ale kogo chciałem oszukać? Nie potrzebowałem ciepłych słówek, tylko stabilnej pracy.
Wróciłem do domu, wziąłem chłodny prysznic, potem usiadłem przy kuchennym stole i zjadłem dwie bułki z kremem czekoladowym. Przed pójściem spać połknąłem tabletki. Miałem zasłonięte okna, ale gdybym podwinął rolety, to na pewno bym go zobaczył. Lustro coś szeptało i wierciło się niespokojnie. Coś drapało od wewnątrz. Od dawna wieszałem na nich koce, by go nie widzieć. Nie patrzeć przez siebie. Tak bardzo chciałem zasnąć. Powoli wpadałem w trans.
Leciałem.
Daleko.
***
Jadę na siwym koniu przez błotnistą drogę. Mijam zmęczonych i smutnych ludzi, którzy idą w przeciwną stronę. Wokół słyszę wrzaski i obelgi. W pewnej chwili, po mojej prawej stronie, zaczynam dostrzegać pierwsze ciała bezwładnie leżące na ziemi. Niektóre są przebite włóczniami i kopiami. Wiem, że to Grunwald 1410 roku tuż po bitwie. Ale co ja tutaj robię? Skręcam w lewo na główne pole walki. Skąd wiem gdzie jechać? Tak jakbym był tu już wcześniej. Nie przesadzę jak powiem, że ilość trupów jest niezliczona. Wokół mnie całe stosy ciał wyższe niż ja i koń razem wzięci. Rumak zwalnia tempo, gdy szukamy miejsca do przejścia. Wszędzie jest ciemno, tylko gwiazdy i księżyc oświetlają nam drogę. Morze ciał. Szarych ciał nabitych na włócznie. Wjeżdżamy wyżej, prawie po pionowym wzniesieniu. To przed chwilą to jeszcze nic. Teraz mam przed oczami ocean trupów. Nie widzę nic poza nimi.
Zbiera się na burzę. Grzmot i oślepiający błysk sprawiają, że mój koń rży i chce uciekać. Patrzę jak na niebie, w miejscu które przeciął piorun, formują się oczy stworzone z błękitnych błyskawic.
Odjeżdżam.
Wracam.
Uciekam.
Wracam.
Jadę przed siebie. Koń potyka się o ciała. Moja głowa potyka się o myśli. Piorun uderza blisko nas. Spadam na miękkie trupy. Nie mogę wstać. Ślizgam się na ich krwi. Nie widzę nic poza czerwienią. Księżyc przesłaniają chmury.
Ciemność.
***
Rankiem bolą mnie wszystkie mięśnie. Głowa pulsuje wolnymi uderzeniami żył. Co ten sen miał oznaczać? Czy sny w ogóle coś oznaczają? Ja… nie wiem. Nic już nie wiem. Czas nie chce zwolnić, nie może się zatrzymać i nie pozwala mi odpocząć. Słyszę śmiech czasu, który śmieje się z mojego śmiesznego życia.
Skrzypienie w głowie bywa okropne, szczególnie gdy nie można odróżnić prawdy od fikcji, ciała od ducha, słońca od księżyca. Dlaczego puka do drzwi? Dlaczego puka do okien? Opieram głowę o umywalkę i odpływam. Daleko. Poza normalny świat. To świat z luster. Dlaczego puka do luster?
Próbuje wedrzeć się do mojej melancholii i rutyny. Dlaczego wygląda jak ja? Dlaczego czuję, że mnie nienawidzi? Jest mi niedobrze. Chcę wymiotować mgławicami i ciemnymi gwiazdami.
Wybiegam z łazienki i przeczesuję szafki w pokoju. Nie ma? Nie ma! Zapomniałem kupić. Ale jest rano, więc jeszcze zdążę. Nie słyszę już pukania. To dobrze, że odszedł. Niech już nigdy nie wraca.
***
Stałem w kolejce, która bardzo wolno się przesuwała. Nie miałem aż tyle czasu. Czy ci ludzie nie wiedzieli, po co tam jestem? Przecież miałem ważniejsze sprawy niż oni.
Czułem, że muszę już wyjść. Kręciło mi się w głowie, ale nie upadłem. Zamiast tego się wznosiłem. Ponad ludzi, ponad dachy, ponad chmury. Dopóki nie ściągnął mnie głos.
- Co panu potrzeba? - zapytała melodyjna, nagrana sekretarka.
- Tak, dzień dobry, chciałbym wykupić receptę - odpowiedziałem niepewnie, lekko drżącym głosem.
Podałem karteczkę pani w białym fartuchu. Przyniosła pigułki z uśmiechem na twarzy. Tabletki na uśmiech. Śmiała się ze mnie? Nie, na pewno nie. Do innych też się uśmiechała. Zapłaciłem i szybko wyszedłem, a w zasadzie prawie wybiegłem, gdy jej twarz zaczęła powoli się topić.
Przed apteką połknąłem dwie kapsułki na sucho. Oparłem się o mur i odczekałem kilka minut. Serce zwolniło rytm, zacząłem się uspokajać, wziąłem trzy głębokie wdechy. Drgawki powoli ustępowały.
Nie miałem daleko do domu. W drodze powrotnej słuchałem śpiewu ptaków. Brzmiały na szczęśliwe, ale gdy dzieliło mnie kilka metrów od drzwi do klatki, ich śpiew się urwał. Jakby ktoś wyciągnął wtyczkę od włączonego telewizora. Położyłem rękę na klamce i poczułem jak coś prześlizguje się po dłoni.
***
W domu mi źle. Czuję się ponuro. Oj ponuro. Nic nie pomaga. Co mam zrobić? Idę do łazienki przemyć twarz. Nachylam się i zimna woda głaszcze moje czoło, policzki, usta. Podnoszę głowę i go widzę. Dlaczego? Dlaczego lustro jest odkryte? Nie chcę. Nie chcę na niego patrzeć. Niech odejdzie. Mówi do mnie. Nie mogę uciec. Muszę go wysłuchać. Tak, słucham cię bracie, człowieku z moją twarzą. Słucham cię ja, człowiek z twoją twarzą. Jak to? Tak. Dobrze. Biorę więc do ręki żyletkę. Widzisz? Patrz. Przykładam ją do oka. Tak. Potem do drugiego. Jest dobrze. Miałeś rację. Jest cicho. Spokojnie. Bezpiecznie. Czy to mrok? Nie.
Nieciemność.